Brian Aldiss
Cieplarnia
. 20 .
Opływała ich lodowata woda, niosąc
góry lodowe. Szczudłak parł naprzód równo jak po sznurku. Nie zmniejszył tempa,
nawet kiedy w pewnej chwili schował się częściowo pod wodą, przemaczając
pięcioro swoich pasażerów. Nie był sam. Dołączyły doń szczudłaki z innych wysp
przybrzeżnych, kierując się wszystkie w tę samą stronę. Nastał czas ich
migracji, wędrówki ku nieznanym zagonom siewnym. Góry lodowe wywróciły do góry
nogami i potrzaskały niektóre osobniki, ale pozostałe nie przerywały marszu. Do
ludzi w ich tratwopodobnym gnieździe dosiadały się od czasu do czasu pełzołapy,
identyczne z tymi, jakie spotykali na wyspie. Poszarzałe z zimna bulwiaste
dłonie wychylały się z wody, przemykając chyłkiem w poszukiwaniu ciepłego
miejsca. Jeden wspiął się na ramiona Grenowi, który z obrzydzeniem strzepnął go
daleko w morze.
Brzunio - brzuchy niewiele sobie robiły z łażących po nich
zimnych gości. Gren rozpoczął racjonowanie jedzenia, gdy tylko się zorientował,
że nie dotrą do brzegu tak szybko, jak oczekiwał, więc brzunio - brzuchy popadły
w apatię. Chłód też nie poprawiał ich położenia. Wydawało się, że słońce
zamierza właśnie utonąć w morzu, a zimny wicher nie ustawał ani na chwilę. To
znów na leżących bezradnie sypnął z czarnego nieba grad i prawie obłupił ich ze
skóry. Nawet dla tych, którzy nie mieli wyobraźni, musiało to wyglądać na podróż
donikąd. Ściany mgły zamykały się wokół nich raz za razem, a kiedy mgła się
podnosiła, widzieli hen na horyzoncie przed sobą nigdy nie jaśniejącą linię
ciemności, coraz groźniejszą i bliższą. Ale przyszedł czas, że szczudłak
wreszcie zboczył ze swego kursu. Jazgot trójki brzunio - brzuchów zerwał ze snu
Grena i Yattmur splecionych ze sobą pomiędzy pojemnikami nasiennymi.
- Mokra mokrość mokrego świata pozostawia nas zziębniętych
brzunio - brzuchów, spadając w dół i skapując po długich nogach. Śpiewamy głośne
okrzyki szczęścia, bo musimy wyschnąć albo umrzeć. Nic nie jest tak cudowne, jak
zostać ciepłym, suchym brzunio - brzucho - bratem, a właśnie ciepły suchy świat
idzie do nas.
Gren z irytacją otworzył oczy, by zobaczyć, skąd to
podniecenie. Rzeczywiście, znowu widzieli nogi szczudłaka. Wydostawszy się z
zimnego prądu, brnął do brzegu, nie zmieniając ani na chwilę rytmu sztywnego
kroku. Gęsto pokryte wielkim lasem wybrzeże było już blisko.
- Yattmur! Jesteśmy ocaleni! Nareszcie zmierzamy w kierunku
brzegu! - odezwał się do niej Gren po raz pierwszy od dłuższego czasu.
Wstała. Wstały brzunio - brzuchy Raz przynajmniej cała
piątka zjednoczyła się we wzajemnych, pełnych ulgi poklepywaniach. Piękność
pokrzykiwała do nich z góry:
- Nie zapominaj, co się stało z Ligą Milczącego Oporu w
czterdziestym piątym! Upominaj się głośno o swoje prawa! Nie słuchaj drugiej
strony, nie wierz kłamliwej propagandzie. Nie daj się złapać w tryby delhijskiej
biurokracji i intryg komunistów! Dziś już daj odpór Małpiej Partii Pracy!
- Będziemy wkrótce suchymi fajnymi facetami! - wołały
brzunio - brzuchy.
- Rozpalimy ogień, jak tylko tam dotrzemy - postanowił
Gren.
Yattmur ucieszyła się, widząc go w lepszym nastroju, jednak
tknięta nagle złym przeczuciem zapytała:
- Jak my zejdziemy?
Gren spojrzał na nią i gniew zapłonął w jego oczach, gniew,
że go ściągnęła na ziemię. Kiedy nie odpowiedział od razu, odgadła, że naradza
się ze smardzem.
- Szczudłak będzie szukał dla siebie miejsca do wysiewu -
powiedział. - Po znalezieniu miejsca osiądzie na ziemi. Wtedy zejdziemy Nie
potrzebujesz się martwić, ja tu rządzę.
Nie mogła zrozumieć, dlaczego mówi tak twardym tonem.
- Ależ ty nie rządzisz tutaj, Gren. To stworzenie idzie
tam, gdzie chce, a my nie mamy na nie żadnego wpływu. Właśnie dlatego się
martwię.
- Głupia jesteś, to się martwisz.
Chociaż ją to dotknęło, postanowiła za wszelką cenę nie
poddawać się pesymizmowi.
- My wszyscy przestaniemy się zamartwiać, gdy dotrzemy do
brzegu. Może wtedy będziesz dla mnie trochę milszy. Jednakże ląd niezbyt ciepło
ich powitał. Kiedy spoglądali ku niemu z nadzieją, para wielkich, czarnych
ptaków poderwała się z lasu. Rozpostarły skrzydła i wzbiły się ponad
wierzchołki, zawisły w powietrzu, po czym skierowały się w stronę szczudłaka,
przedzierając się z ociężałym łopotem przez powietrze.
- Nie ruszać się! - krzyknął Gren, wyciągając nóż.
- Bojkotuj szympansie towary! - wołała Piękność. - Nie
dopuszczaj Małpiej Partii Pracy do swej fabryki. Popieraj Niełatwy
Antytrójdzielny Plan!
Szczudłak brodził już po płyciźnie. Czarne skrzydła
śmignęły na niewielkiej wysokości, łopocząc coraz bliżej niego w podmuchu
zgnilizny. W chwilę potem potężne szpony wyrwały Piękność ze spokojnego lotu i
uniosły ją do brzegu. Dobiegł ich jej oddalający się patetyczny krzyk:
- Walcz o dziś, by obronić jutro! Ocal świat dla
demokracji!
Po czym ptaki ściągnęły ją na dół między gałęzie. Szczudłak
sunął teraz do brzegu, woda ściekała po jego cienkich odnóżach. Widzieli jego
czterech czy pięciu krewniaków, którzy albo robili to samo, albo się właśnie do
tego zabierali. Ich ożywienie, ich niemal ludzkie poczucie celu wyodrębniały je
z posępnego otoczenia. W tej okolicy ani Yattmur, ani Gren nie wyczuwali życia,
jakie przesycało znany im poprzednio świat. Zaledwie cień pozostał z tamtego
cieplarnianego kręgu. Słońce leżało na horyzoncie jak krwawe oko na płycie.
Wszędzie panował zmierzch. Na niebie przed nimi zbierała się ciemność. Zdawało
się, że w morzu wymarło życie. Żadnych monstrualnych wodorostów okalających
brzeg; w skalnych sadzawkach nie plusnęła żadna ryba. Tę pustkę podkreślał
przyprawiający o dreszcz spokój oceanu, jako że wiedzione instynktem szczudłaki
wybrały na swą wędrówkę okres ciszy Podobny spokój zdominował ląd. Las rósł
dalej, jednak był to las ogłuszony cieniem i chłodem, półżywy las przytłumiony
błękitami i szarościami nieprzerwanego wieczoru.
Przesuwając się między karłowatymi pniami, ludzie widzieli
w dole pleśń plamiącą listowie. W jednym tylko miejscu świeciła jaskrawo
odrobina złota. Zawołał do nich jakiś głos:
- Głosuj dziś na naszą partię, głosuj za demokracją!
Szczekaczka leżała jak popsuta zabawka tam, gdzie porzuciły ją ptaki, łyskała
jednym skrzydłem wśród wierzchołków drzew; kiedy brnęli w głąb lądu już poza
zasięgiem jej głosu, nie zaprzestawała nawoływania.
- Kiedy się zatrzymamy? - wyszeptała Yattmur.
Gren milczał zgodnie z jej przewidywaniem. Twarz miał
zimną, stężałą, nawet nie spojrzał w jej stronę. Wbiła paznokcie w dłoń, by
powstrzymać gniew. Wiedziała, że to nie jego wina.
Szczudłaki sunęły ostrożnie ponad lasem, pilnie zważając na
każdy krok; liście szorowały im po nogach, czasami sięgając tułowi. Zawsze
odwrócone tyłem do słońca, na poły schowanego w stertach skisłych liści.
Maszerowały nieustannie ku ciemności znaczącej kres jasnego świata. W pewnej
chwili stado czarnych ptakorośli podniosło się z wierzchołków drzew i odfrunęło
w stronę słońca, ale szczudłaki nie miały zamiaru zmieniać kierunku.
Pomimo swego zauroczenia, mimo narastającego lęku, ludzie
chcąc nie chcąc, musieli znów uszczuplić swoje racje żywnościowe, musieli też w
końcu ułożyć się do snu, ciasno stłoczeni. Gren wciąż milczał. Zasnęli, a gdy
się przebudzili, wracając niechętnie do zimnej rzeczywistości, zmienił się widok
wokół nich, chociaż trudno powiedzieć, że na lepszy.
Szczudłak przekraczał właśnie płytką kotlinę. Pod nimi
rozciągała się ciemność i tylko pojedynczy promień słońca oświetlał roślinne
cielsko, na którym jechali. Las niezmiennie porastał grunt, ale tak był
zniekształcony że przywodził na myśl dopiero co oślepłego człowieka, który
potykając się, wyciąga przed siebie ramiona i palce z przestrachem widocznym w
rysach twarzy. Tu i ówdzie zwisał liść, poza tym gałęzie były nagie, wykrzywione
w groteskowe kształty, tam gdzie wielkie, samotne drzewo, które z czasem
obróciło się w dżunglę, walczyło o prawo do życia w miejscu dla siebie nie
przeznaczonym.
Trzy brzunio - brzuchy zadrżały z niepokoju, spoglądając
nie w dół, lecz przed siebie.
- O brzuchy i ogony! Oto na zawsze nadchodzi pochłaniająca
wszystko otchłań nocy. Dlaczego nie umarliśmy smutno, szczęśliwie dawno, dawno
temu, kiedy wszyscy byliśmy razem i wspólne pocenie się było tak soczyście miłe,
tak dawno temu?
- Cicho tam, cała banda! - zawołał Gren, ściskając swój
kij. Własny głos zabrzmiał mu w uszach głucho i niepewnie, gdy echo mu go
przyniosło.
- O wielki, mały bezogoniasty Pasterzu, dlaczego nie
wyświadczyłeś nam łaski i nie zabiłeś nas, zabijając okrutnie, kiedy mogliśmy
się pocić w czasie, kiedy jeszcze rośliśmy na długich ogonach szczęścia? Teraz
nadchodzi tu czarny dawny koniec świata kłapiący szczękami nad nami bez ogonów.
O nieszczęsne szczęśliwe słońce, o my nieszczęśliwi!
Nie mógł powstrzymać ich lamentów. Przed nimi leżała
nawarstwiona jak pokłady łupku ciemność. Podkreślając jedynie pstrą czerń,
sterczało pojedyncze niewielkie wzgórze. Wznosiło się przed nimi hardo, biorąc
ciężar nocy na swe wątłe barki. Słońce padało na jego górne poziomy, a każde
takie złociste dotknięcie było ostatnim wyzwaniem kolorowego świata. Poza nim
zalegał mrok. Zaczęli się już piąć na to wzgórze. Szczudłak mozolnie brnął ku
światłu. Dostrzegli jeszcze pięć szczudłaków rozrzuconych po dolinie, jednego w
pobliżu, cztery dalsze na pół zagubione w mroku.
Ich szczudłak ciężko harował, gdy jednak wygramolił się na
słońce, szedł dalej bez zatrzymania. Las także przeprawił się przez kotlinę
cienia. Po to przecież przedzierał się przez ciemność: by rzucić ostatnią falę
swej zieleni na ostatni skrawek oświetlonego gruntu. Tutaj na spoglądających w
wiecznie zachodzące słońce stokach rozbujał się w swej dawnej obfitości.
- Może się tu zatrzyma - powiedziała Yattmur. - Myślisz,
że się zatrzyma, Gren?
- Nie wiem. Skąd mam wiedzieć?
- Musi tu stanąć. Jakże może pójść choćby kawałek dalej?
- Mówię ci, że nie wiem. Nie wiem.
- A twój smardz?
- On też nie wie. Daj mi spokój. Czekaj i patrz końca.
Nawet brzunio - brzuchy zamilkły, z mieszaniną trwogi i nadziei popatrując na
przedziwną scenerię wokół siebie.
Szczudłak wspinał się ze skrzypieniem na wzgórze i nic nie
wskazywało na to, by miał kiedykolwiek przystanąć. Jego długie nogi
niezmordowanie odnajdywały bezpieczne przejścia wśród listowia, ai stało się
jasne, że dokądkolwiek zmierza, nie zatrzyma się tutaj, w tym ostatnim bastionie
światła i ciepła. Znajdowali się już na szczycie wzgórza, a on wciąż maszerował,
automatyczne, roślinne stworzenie nagle przez nich znienawidzone.
- Ja skaczę! - krzyknął Gren, stając na nogi. Dojrzawszy
szaleństwo w jego oczach, Yattmur nie była pewna, czy to on powiedział, czy
smardz. Oplotła ramionami jego uda, wołając, że się zabije. Znieruchomiał z
kijem wzniesionym w połowie zamachu do ciosu - szczudłak, nie zatrzymując się,
począł schodzić nie oświetlanym zboczem wzgórza.
Słońce opromieniało ich jeszcze tylko przez moment. Po raz
ostatni mignął im świat ze złotem w mglistym powietrzu, podłoże czarnych liści i
inny szczudłak majaczący z lewej strony. Po czym zbocze pagórka drgnęło i
stoczyli się na dół w świat nocy Jednogłośnie wydali okrzyk, który odbił się
echem w niewidzialnych pustkowiach wokół nich i zamarł w locie.
Dla Yattmur istniało tylko jedno możliwe wytłumaczenie: ze
świata wkroczyli w śmierć. W osłupieniu wtuliła twarz w miękki, włochaty bok
najbliższego brzunio - brzucha, dopóki powtarzające się miarowo wstrząsy
szczudłaka nie przekonały jej, że nie straciła jeszcze łączności z otoczeniem.
Przemówił Gren, trzymając się kurczowo tego, co mu
powiedział smardz.
- Ten świat jest na stałe zwrócony jedną połową do
Słońca... my posuwamy się w głąb nocnej strony, przez terminator... w nieustanną
ciemność...
Zęby mu dzwoniły. Yattmur objęła go, otwierając oczy, by po
raz pierwszy poszukać wzrokiem jego twarzy, która unosiła się w ciemności jak
widmo. Ale nawet w tym widmie znalazła ukojenie. Gren wziął ją w ramiona i
przykucnęli razem, dotykając się policzkami. W tej pozycji nabrała dość ciepła i
odwagi, by rozejrzeć się chyłkiem dokoła. W swej i trwodze wyobrażała sobie
miejsce ogłuszającej pustki, myśląc, że pewnie wpadli w jakąś muszlę kosmicznego
oceanu wyrzuconą na mityczne plaże nieba.
Rzeczywistość okazała się mniej frapująca, za to znacznie
bardziej przykra. Bezpośrednio nad nimi pozostało wspomnienie słonecznego
światła, rozjaśniając padół, w którym się znaleźli. Tę poświatę rozszczepiał
rzucany przez łapę czarnego olbrzyma cień, rozrastający się coraz bardziej na
niebie, i w ów cień właśnie zstępowali.
Ich schodzeniu towarzyszyły dudniące odgłosy. Yattmur
wyjrzała na dół i zobaczyła, że kroczą przez pokład wijących się robaków. Robaki
waliły o tyczkowate nogi szczudłaka, który ruszał się teraz z wielką
ostrożnością, aby nie stracić równowagi. Połyskując żółtawo w wątłym świetle,
robaki kłębiły się, stawały dęba i uderzały z furią. Niektóre z nich były tak
długie, że aż sięgały miejsca, gdzie przycupnęli ludzie; Yattmur widziała
miseczkowate chwytniki na łbach śmigających na wysokości jej twarzy. Nie
potrafiła orzec, czy owe chwytniki są gębami, oczami czy organami
pochłaniającymi resztki ciepła, jakie tu pozostały Ale jej jęk grozy wyrwał z
letargu Grena, który niemal z radością zabrał się do tępienia potworów,
przynajmniej zrozumiałych i namacalnych, rąbiąc podobne do kałamarnic żółte węże
wychylające się z mroku.
Szczudłak z ich lewej strony również był w tarapatach. O
ile mogli się zorientować w zamazanym obrazie, wkroczył on w obszar
wyrośniętych, większych robaków. Tkwił unieruchomiony na tle jasnej połaci
terenu leżącego daleko w bok od wzgórza, podczas gdy las bezkostnych paluchów
dosłownie gotował się wokół niego. Szczudłak zachwiał się; upadł bezgłośnie, a
robaki wytyczyły kres jego długiej wędrówki.
Nie dotknięty katastrofą szczudłak niosący ludzi na
grzbiecie wciąż sunął w dół, był już poza terenem największego skupiska
napastników. Wrośnięte w ziemię robaki nie mogły ruszyć za nim w pościg.
Pozostając w tyle, stawały się coraz krótsze, rzadziej rozrzucone, aż wreszcie
wystrzelały tylko w pęczkach, które szczudłak wymijał. Odetchnąwszy nieco, Gren
skorzystał z okazji, by dokładniej zlustrować otoczenie. Yattmur skryła twarz w
jego ramionach; zrobiło jej się mdło - nic już więcej nie chciała widzieć.
następny |